Dyktat małolatów

13 czerwca 2018

Wszystko zaczęło się od słów Chrystusa:

„Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego” (Mk 10, 14-15)

Najczęściej fragment ów, ilustrują słodkie obrazki, na których Jezus trzyma na kolanach tulące się do Niego dzieci. Naturalnie nie mam nic przeciwko dzieciom, choć nie napiszę też, że je kocham, bo wiadomo w jak wynaturzony sposób świat odczytałby taką deklarację. W przypadku dzieci, niepokoi mnie coś innego.

Swego czasu pewna pani, na jednym z portali katolickich, zachwycała się tym, że w przedsionku jej parafialnego kościoła, zorganizowano plac zabaw dla dzieci. Na wieść o takiej nowince liturgicznej, ośmieliłem się wyrazić mój sprzeciw. Zostałem szybko sprowadzony do poziomu jakiegoś fundamentalisty religijnego. Jednak, skoro mam do dyspozycji tę odrobinę miejsca w internecie, pozwolę sobie na apologię mojego stanowiska.

Tak, jestem przeciwnikiem tzw. „Mszy dla dzieci”, choć popieram obecność dzieci w kościołach. Od ponad dwudziestu lat, widzę jak duchowni starają się „uatrakcyjnić” czas dzieciom podczas Eucharystii czy innych nabożeństw. Skaczą, przebierają się, znoszą pluszaki, wyklejają ściany rysunkami czy rozdają obrazki lub słodycze. Rodzice w tym czasie siedzą wyluzowani w bezpiecznej odległości i obserwują jak ich pociechy, biegają po kościele, wspinają się na ołtarz, biją się poduszkami, na których powinny siedzieć i rozmawiają bynajmniej nie na tematy religijne z sąsiadami. Czasami jakaś katechetka lub siostra wspomogą księdza w opanowaniu owej żywiołowej grupy, ale niech tylko ośmieli się upomnieć jakiegoś ancymonka, natychmiast spotka się z naganą wzrokową rodziców, którzy przekonani są o niepokalanym pochodzeniu ich dziecka.

Uważam, że miejsce dziecka w kościele jest z rodzicami, bo któż jak nie oni odpowiedzialni są za ich zachowanie. Nie zapomnijmy, że przez wieki na kolanach matek i ojców wzrastali święci. Łatwiej rodzicowi opanować swoje dziecko, niż katechetce kilkadziesiąt lub kilkaset bynajmniej nie swoich dzieciaków. To nie dzieci winny wyznaczać nowe standardy zachowań swoim rodzicom i otoczeniu. Kiedy, dziecko ma zrozumieć, że w pewnych miejscach można biegać, hałasować i bawić się, a w innych należy zachować ciszę i spokój? Czy istnieje jakaś kategoria wiekowa, powiedzmy, że od 15 roku życia dziecko, a właściwie młody człowiek, przestaje szaleć w kościele i zamienia się skupionego i wyciszonego katolika? Wiadomo, że do tego powinno się dorastać, przede wszystkim pod okiem i osobistym przykładem rodziców.

Nie ma się co dziwić, że wiele dzieci ma problemy z należytym zachowaniem. Bombardowane idiotycznymi i wrzaskliwymi bajkami, reklamami, muzyką i filmami, zachowują się podobnie. To dorośli czynią z nich wiecznych małolatów, którzy wrzaskiem i złym zachowaniem będą wymuszać od innych ustępstwa. Niestety wydaje mi się, że wielu duchownych również ustępuje i próbuje zabawić dzieci, ku uciesze rodziców. Czy to jednak przekłada się, na jakość życia chrześcijańskiego młodzieży, a później dorosłych? Z osobistego doświadczenia, mogę powiedzieć, że nie.

W moim odczuciu, to rodzice powinni składać ręce dziecka do modlitwy, robić znak krzyża, klękać do Komunii Świętej czy czytać Pismo Święte. Nie chodzi tylko o udział we Mszy Świętej, ale przede wszystkim o atmosferę katolicką w domach. Po szalonym, rozkrzyczanym tygodniu, nawet dorosłemu trudno będzie skupić się na niedzielnej Eucharystii, a cóż dopiero dziecku. Czy rzeczywiście chodzi o to, by uczestniczenie w pamiątce męki naszego Pana Jezusa Chrystusa, było czymś zabawnym, spontanicznym i atrakcyjnym wizualnie? Jeśli dalej tak będziemy deformować liturgicznie dzieci, dojdziemy do tego, że zafałszujemy istotę naszej wiary. Przekonała się o tym moja znajoma, której córka wyjechała do Australii. Powiedziano jej, że należy usuwać figurkę umęczonego Jezusa z krzyży, bo to straszy dzieci i budzi złe skojarzenia. Takie są efekty Kościoła nastawionego na wywoływanie uśmiechów i tworzenie sympatycznej atmosfery i poczucia komfortu u każdego bez względu na wiek i stan ducha. Warto, a nawet trzeba sięgnąć do źródeł i zapytać, jaka była nauka apostoła:

„Tak też i ja przyszedłszy do was, bracia, nie przybyłem, aby błyszcząc słowem i mądrością głosić wam świadectwo Boże. Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego” (1 Kor 2, 1-2).

Twierdzę, że owe nowoczesne formy duszpasterskie, czy liturgiczne eksperymenty są w zdecydowanej większości pomysłami całkowicie chybionymi. Księża powinni skupić swoją uwagę na dorosłych i rodzicach. Duszpasterstwo jest ukierunkowane głównie na ludzi młodych, ale i tu nie ma większych szans w zderzeniu z atrakcyjnością tego co ofiaruje świat. Duszpasterstwo dzieci w dobie miernoty socjalizmu, było czymś ożywczym i dawało namiastkę czegoś innego, normalnego. Dziś młodzi i dzieci żyją światem wirtualnym, który jest dla nich łatwiejszy i atrakcyjniejszy. Niestety dzieje się to za zgodą rodziców, którzy często przepracowani, wolą rzucić dziecko w odmęty internetu, niż porozmawiać z nim lub wspólnie pobawić. To rodzicom należy poświęcić więcej uwagi duszpasterskiej. Jeśli dorośli wrócą do Chrystusa, to jednocześnie przyprowadzą dzieci.