Chór „B”. Uwaga! W załączniku materiał dla ludzi o mocnych nerwach…

10 lipca 2019

Wiedziałem, że wcześniej czy później Redakcja „Głosu o. Pio”, postawi przede mną wyzwanie, z którym nie będę potrafił się zmierzyć. Jeśli ktoś jest tak mało kompetentny w dziedzinie muzyki jak ja, to konieczność pisania na ten temat, jest dość karkołomnym zajęciem. Znajomość gry na jakimkolwiek instrumencie zerowa, poczucie rytmu zerowe, gust muzyczny nieokreślony, zdolności taneczne poniżej średniej, zdolności wokalne…

            No właśnie, te nieszczęsne zdolności wokalne. Podczas mojego pobytu w seminarium mieliśmy zajęcia ze śpiewu. Profesor (światowa sława), każdego studenta próbował przesłuchać i dzielił nas na dwa chóry. Chór „A” tworzyli bracia uzdolnieni wokalnie i muzycznie. To nadzieją świata artystycznego i wizytówka Zakonu, jeżdżąca z koncertami po kraju i poza jego granice. Natomiast wszyscy inni zasilali szeregi chóru „B”. Z nimi zajęcia miał raczej inny przebieg. To bardziej wykłady o muzyce, niż z muzyki. Słuchaliśmy wielkich dzieł, wielkich twórców, ale sami nie wnosiliśmy żadnego wkładu w tę wzniosłą dziedzinę kultury. Dla dobra ludzkości lepiej nas było trzymać pod kluczem i blokować wszelkie występy dla dobra Kościoła i świata. Jak łatwo przewidzieć, zasiliłem skład chóru „B”, który utwierdził mnie w przekonaniu, że ze śpiewu raczej nie wyżywię rodziny. Dlatego moja opinia w kwestii muzyki, nie jest miarodajna.

            Dobrze. Skoro już ustaliliśmy, że jestem muzycznym beztalenciem, mogę przejść do głównego tematu. Niedawno moja młodsza córka robiła ze mną małą ankietę do szkoły. Pytania w stylu, co tato lubi jeść, jaki jest jego ulubiony film itp. Wśród nich jedno było bardziej ogólne i dotyczyło tego, co ogólnie lubią tatusiowie. Bez chwili wahania odparłem, że bardzo lubię ciszę. Oczywiście, że nic nie mam do słuchania muzyki czy ciekawej rozmowy, ale w ciszy jest to coś…

            Kilka lat temu w drodze do Krakowa, odwiedziłem na chwilę modlitwy jeden z klasztorów klauzurowych (zamkniętych). Uśmiechnięty furtian wpuścił mnie do kościoła. Okazało się, że jestem sam w ogromnej świątyni i natychmiast poraziła mnie absolutna cisza. Może zabrzmi to dziwnie, ale w głowie aż dudniło mi od myśli i dźwięków, którem tam z sobą wniosłem. Dopiero po dłuższej chwili, udało mi się wyciszyć i wtedy odkryłem, że cisza jest czymś niesamowitym i normalnym. W hałasie trudno o głębsze przemyślenia czy skupienie. Ogólnie ludzie, to dosyć hałaśliwy gatunek. Nawet w kosmos wysyłamy urządzenia, które zakłócają kosmiczną ciszę, śląc informacje o naszym istnieniu w nadziei, że  ktoś równie hałaśliwy nas usłyszy.

            Pismo święte również ukazuje nam wartość ciszy. Któż z nas nie zna fragmentu o uciszeniu burzy na jeziorze (por. Mt 8, 23-27), w którym oprócz wielkiego cudu, jakim jest opanowanie żywiołów natury, zadajemy sobie wraz z apostołami najważniejsze pytanie: „Kimże On jest, że nawet wichry i jezioro są Mu posłuszne?” Nie pytali o to, gdy uzdrawiał, gdy rozmnażał jedzenie dla tysięcy, gdy wyrzucał złe duchy, a nawet gdy wskrzeszał zmarłych. Nie pytali o to nawet podczas sztormu na jeziorze, gdy walczyli o przetrwanie. Dopiero w absolutnej ciszy, zastanowili się, kim dla nich jest Jezus Chrystus?

            Paradoks polega na tym, że mimo wielu udogodnień, które miały nam zapewnić więcej czasu i spokój, żyjemy w ogromnym tempie i nieustannym hałasie. Przywaleni mnóstwem informacji dozowanych przez różnorakie nośniki, nie potrafimy skupić się gdy zapanuje wokół nas cisza. Znam ludzi, którzy w celu unikania niezręcznej ciszy zasypiają przy włączonym telewizorze i budzą się za pomocą radia. W ciszy prawda

            Zachowujemy się podobnie jak uczniowie Jezusa. Nawet do liturgii wprowadzamy wiele hałasu używając niezgodnych z przepisami instrumentów czy pląsając przed ołtarzem, co bardziej przypomina protestanckie nabożeństwa zza oceanu niż sprawowanie sakramentów. Ostatnio miałem wątpliwą przyjemność oglądania filmiku z Mszy świętej  w Niemczech, gdzie „oprawę muzyczną” zapewniała pani, która wydzierała się m.in. przez megafon w towarzystwie jakiegoś pana, tłukącego się na organach. Poniżej wpisu zamieszczam stosowny link, ale przestrzegam, że to materiał dla ludzi o bardzo mocnych nerwach. Sztuką byłoby doszukiwanie się w tym czymś linii melodyjnej i jakiegokolwiek sensu. A to wszystko w obecności biskupa… Cały ten kościelny hałas przeszkadza nam zbliżyć się do Boga. Obserwując te i podobne trendy w muzyce sakralnej, wypada poddać w wątpliwość stwierdzenie, że kto śpiewa, ten dwa razy się modli. Mimo tylu atrakcyjnych form, kościoły pustoszeją z każdym rokiem. W liturgii wielu szuka siebie i swoich doznań, ponad możliwość oddania należnej czci Bogu. Ostatecznie i tak wrócimy dośpiewania starych i sprawdzonych „Godzinek”, za co Bogu niech będą dzięki.

https://gloria.tv/video/1F8n3mfy89zM1ai7hAmg8GdtL