99,95

25 lipca 2016

jaPonoć chwalenie się jest w złym tonie, ale mam już dosyć tej poprawności i taktowności, by nikogo nie urazić. Zatem jeśli ktoś nie przepada za „chwalipiętami”, to proponuję zamknąć to okno w przeglądarce, bo dziś będę się nie tyle chwalił, co PRZECHWALAŁ.

Dzięki wsparciu mojej małżonki i córek oraz dopingowi moich przyjaciół, a także sceptycyzmowi mojej umiłowanej teściowej, udało mi się po ponad dwudziestu latach bimbania i ogólnych zaniedbań, zejść z wagą do wyniku dwucyfrowego. Od kwietnie podjąłem walkę z wagą i co ważne, powodem tej walki nie były kwestie zdrowotne, czy przykładowo, zakład o butelkę jakiegoś zacnego trunku, tylko zwykła ciekawość. Po prostu zapomniałem, jak wyglądam bez brzucha i chciałbym się zobaczyć.

Jasne, że mój organizm może wiele zyskać i ogólnie mogę podnieść poziom mojego zdrowia, ale to nie jest motyw na tyle mocny, bym wytrwał w tym postanowieniu. Ogólnie nie stawiam sobie żadnych wymagań, jak się uda, będzie super, jak nie, będzie jak było. Wyznaczyłem sobie plan minimum, który właśnie dziś stał się faktem i plan maksimum, czyli zejście z wagą do stanu gdy regularnie uprawiałem ruch, a było to dawno, dawno, dawno temu.

Uczę się na nowo dyscypliny i samozaparcia. Wziąłem sobie do serca radę mojego zaprzyjaźnionego lekarza, który powiedział mi przed kilku laty, że jeśli będzie mnie stać na półtora godzinny ruch, dwa razy w tygodniu, to waga mi zejdzie, poczuję się lepiej i może z niektórych leków będzie można zrezygnować. Wierzę, że to doskonały specjalista, więc biorę go na słowo. Jednak najbardziej kręci mnie sama ciekawość, bo przy mojej kiepskiej pamięci, nie pamiętam siebie bez komory balastowej z przodu. Chciałbym zobaczyć się bez tego dodatku, a gdy osiągnę cel maksimum, to na pewno się znów mało kulturalnie pochwale, a co, w końcu to mój blog…